poniedziałek, 28 stycznia 2013

Wyszło jak wyszło, jeszcze nie wiem czy jak zwykle

Noc mnie trochę męczy. A może właśnie nie, może to w końcu jakieś zalążki myślowego fermentu, którego tak mi ostatnimi tygodniami ( miesiącami? latami? ) brakowało.

Kłębią się więc myśli najróżniejsze, te bardziej i te mniej udziwnione. Jedne na granicy urojenia, inne z pewnością nim będące. Ale przynajmniej są. Przynajmniej głowa nie opada na poduszkę jak kamień zrozpaczony, ze wszystkiego wyzuty i niczego niechcący. Może poza jednym tylko - zaśnięciem takim wiecznym już i zwalniającym ze wszelkiej odpowiedzialności, wszelkiej chęci i jej braku też, albo właśnie tego braku szczególnie.

Chciałam zasnąć, bo to przecież jutro od nowa i na nowo, i lekarz, i zakupy i cudy niewidy być mają  poczynione. A one buzowały, bzyczały pod zamkniętymi powiekami. Tak namiętnie i upierdliwie, jak jakiś komar, całe ich stado. Lampkę więc odpalilam i komputer, i klawiaturę polską, co to niemałym samo w sobie było wyzwaniem na hiszpańskim komputerze. Choć pierwsze co, to chciałam konserwatywnie, tak po staremu. Pamiętnik otworzyłam i za długopis już, już prawie....ale nie. No przecież. Wszystkie zjedzone, przeżute i wyplute. Mój "Szczęściarz" i tym razem sobie nie odpuścił. A nie odpuścił już sobie niejednego. Ani komputera, ani okularów. I Tygrysa z dzieciństwa przeżuł, i fiolkę z cynkiem, i niezliczone ilości plastikowych butelek (niektóre pełne, jak ta, dzięki której leżę dziś w mokrej pościeli). I cała reszta pogryzionych kapci, majtek, skarpetek. Nie ma dzień jak codzień, każdy inny, inne zgryzione przynosi ofiary. Bez dlugopisów więc, i bez ołówków. I tak, dziękuję, bo bez ciebie mój psie nigdy bym nie zaczęła. Bloga tego oto, a ver...

Wisiał nagi, gdzieś kurzył się w internetowym kącie, pusty i żałosny chyba, taki jeden z dziesiątek setek itd. Niby zaczęty, niby założony, a jednak nie. Z tą depresją jak psi ozór wywieszoną, tylko jeszcze bardziej bez sensu.
Chcę tu być, chcę gdzieś być, gdzieś zostawiać te ślady na piasku. Doskwiera zapominanie. Zapominanie wybiórcze, niekontrolowane, a przez to bezlistosne i nieodwracalne. Więc choć tu, choć trochę, choć na chwilę coś niech zostanie uchwycone. Takie liche, banalne te zamiary, ale i tak lepsze niż ziejąca rezygnacją niechęć, która i mnie upatrzyła sobie na dziurawienie.

I o co z tą depresją, czy to tak po marii jezusie smarii czy po czym. Taka moda czy tam trend. Nie. Nie. To tylko tak jakoś życiowo, jakoś tak wychodziło. Wychodzi? A że już, już niedługo, już tuż tuż pampararam huczna rocznica, no to po to. To dlatego. Choć pierwsza dopiero. Obym o innych ze szczęścia zapomniała.

Z tej oto okazji przedostatni wpis pamiętnikowy, papierowy. Niech zawiśnie tu, niech świeci ku przestrodze, a może ku pamięci, nie wiem. Niech kłuje w oczy, niech już się nie targam. Niech pamiętam, jak to przemija. Zawsze przemija, potem zawsze wraca, i w kółko, i w koło macieju. Ale warto czekać (staram sie w to (u)wierzyć) do chwili przerwy. A wtedy schować się, skryć jak w podstawówkowej toalecie, by snuć polekcyjne plany.

¨13/07/2012 czwartek/piątek godz. ok 3 w nocy, miasto M.

Lubię myśleć, że jednak czegoś się w tym wszystkim uczę. I potem już wiem i stronię od histerii.

Ostatnio znowu myślę o nim. Jak chodziliśmy ulicami spacerując za ręce. Ja w rozwianym płaszczu i warkoczykach. On z różnicą wieku wypisaną na twarzy. Jak się oglądali za nami niedowierzając. Taka byłam dumna, że mnie wybrał. Taki był dumny, że ja go wybrałam...

A potem szybko, nagle - nie wiadomo mniej czy bardziej spodziewanie - skończyło się. Choć nie, jeszcze nie wtedy, jeszcze potem kończyło się kilka razy. 

I tamten wieczór, gdy w baletkach ślizgających się po mokrych skałach i z butelką wódki za 15 euro w dłoni szlam w burzy ku morzu chcąc, by tak ostatni już raz ta burza i to morze, i nawet ta czerwona sukienka w której mnie tak lubiłeś.

Brak. To z braku się stało. Wciąż dziwnie sie czuję i nie wiem co mówić, tym odważniejszym albo może mniej domyślnym, co to pytają. Ciemnoróżowe i na obu nadgarstkach. No skąd? Wypadek, płot, schody jakieś strome i kolczasty drut. Upadek może, noga podwinięta nieszczęśliwie, poślizgnięta i trach! i bum! I tak zmyślam, aż wprawy nabieram i wszystkie inne nieprawdy też łatwiej nabierają sensu.

On potem wrócił na chwilę przestraszony, choć równie niekochający jak wcześniej (to z tego braku się stało). Pozwolił jeszcze ten jeden, ostatni raz, przylgnąć, przywrzec na nowo. Wessać się i trwać, jakby nieuchronne miało nie nadejść. Ale nadeszło, i to szybciej niż nam się obojgu wzdawało. I to on wyjechał, nie ja. Na pożegnanie uprawiał ze mną miłość trzy dni i trzy noce. Znaczy się ja - miłość. On - seks. A żeby było jeszcze boleśniej, chodziliśmy znowu za rękę, zupełnie jak wtedy, no jak wtedy z tymi warkoczykami i w płaszczu. 

A jak już wyjechał, to pozornie było spokojnie, niby dystans i na chwilę przecież. Ale potem nagle zaczął kochać jak siostrę i już nie wrócił. 
Mimo upływu dni, miesięcy przecież już, to czasem nachodzi tak, jakby nigdy nie wyjechał. Jakby wciąż tu był. I chyba będzie, chociażby tylko w tych przegubowych nieszczęściach, co to nie chcą zbieleć do końca.

A ja zostaję w tym mieście. Mieście M., w którym wciąż jest ulica i blok w którym mieszkał, i ten balkon na którym zwykliśmy jadać śniadania. Nadal w tym samym wynajmowanym pokoju, i w tym łóżku, w którym mnie kochał, a raczej ja kochałam jego. I przy tym stole, i na tym krześle, i obok tej pralki, co to wtedy - tak nam jakoś nie wyszło. 

Dano mi leki po tej burzy i po tym morzu. By ten brak jakoś wypełnić, a ten lęk stłamsić, zagłuszyć. Przede wszystkim chyba jednak by zobojętnieć.

Tylko, że ja obojętnieć nie chcę i nie zechcę. Tak, jego już nie ma, wiem. I już nie będzie (bardziej sobie wmawiam, niż wiem). Całe opakowanie nienapoczęte. Równiótko, jedna obok drugiej, leżą tabletki niepołknięte. Nie chcę i nie bedę, choć już zawsze od góry do dołu i od dołu do góry, nie zaznawając środka (tak mi mądrzy ludzie mówią przynajmniej).

(...)

Tak, jestem EMOCJONALNYM ALKOHOLIKIEM i muszę wiecznie się strzec, pilnie strzec stanu trzeźwości. Bo potem to już klops, za szybko, tak nie wiadomo kiedy i dlaczego, toczenie się w dół. Dosyć pamiątkowej ciemnoróżowości. I tej reszty też starczy, tej już białej, gęsto zdobiącej (szpecącej?) moje ciało

Znowu nie śpię, na przekór rozsądkowi, bo przecież trzeba, tak by wypadało, iść jutro do pracy. Ale coś nie pozwala, coś karze mi nieustannie poruszać kolanami. Uderzać niespokojnie jednym o drugie, przy tym tak usilnie, goraczkowo i sztucznie, starać się doprowadzić do stanu używalności. Bo nie stać 
ani mnie, ani tym bardziej rodziny mojej, na kolejne rozsypki. Więc zbieram się do kupy, żałosnego hiszpańskiego zlepka i pewno znowu obejrzę film.¨

Jak wtedy, tak i teraz zasnąć nie mogę. Co było różowe, już białym sie stało, a ludzie też i pytać przestali. Oficjalnie znormalniałam, dostałam pracę i utrzymuję psa. Przeprowadziłam się i rzewnie w dzień tej przeprowadzki płakałam, że oto zrywa się ostatnia między nami nić. I tak całkiem niedawno skonstatowałam w tym zalewie normalności, że jak to? to już? tak szybko? tak rok przeleciał? I że już 8 miesięcy, jak go nie ma. I że już o nim prawie nie myślę. Inne ręce pieszczą, choć niekochane, to kochające. I te tabletki tam dalej, jedna obok drugiej, leżą niezażyte, choć niewyrzucone. Depresją się więcej staram nie tłumaczyć, raczej się jej wypieram, niż o nią wspieram. Przebieram usilnie myślami, naoliwiam tłoki i do pracy, i na spacer i do kolejnego dnia. Ale czasem, niespodziewanie zazwyczaj i wciąż równie boleśnie, wlaśnie się taki kamień robi z glowy, taki ciężar wstępuje, i wgniata, i wgniata, i wgnieść się nie może do innego świata.

Bo to przecież o tym miało być, a nie o nim. Zupełnie nie o nim. Ale wyszło jak wyszło, jeszcze nie wiem czy jak zwykle.


A w tym salonie, co to do którego pójdę, jak już minie ten rok, to poproszę chyba o tęczę.